Kiedyś, jedna z moich znajomych powiedziała mi, że z ciekawości zrobiła sobie jeden z internetowych testów na inteligencje. Po wypełnieniu testu pojawiła się informacja, że jeśli chcesz zobaczyć swój wynik musisz wysłać płatnego sms'a na podany niżej numer. Wynik wyszedł bardzo dobry, ale jak to później moja znajoma określiła, fakt, że straciła 20 złotych na sms'a całkowicie przekreślił to, że ten wynik był miarodajny. Oczywiście był to żart, ale doskonale obrazujący pewną rzeczywistość.
Od zawsze byłem osobą, która chce być uznawana w pewnych dziedzinach za eksperta, by z jej zdaniem się liczono. No cóż, chyba nie tylko ja. Każdy chcę się czuć ważny, odgrywać istotną rolę. Inna sprawa, że niekoniecznie starczyło mi chęci, żeby podnosić swoje umiejętności, powiększać swoją wiedzę i stawać się takim ekspertem. Po części to mi się udawało. Ale tylko po części. Choć bardziej trafne wydawałoby się określenie, że w subiektywnej opinii części osób, takim ekspertem byłem. Żeby obiektywnie nazwać mnie kimś obeznanym w jakiejkolwiek dziedzinie, brakuje mi jeszcze wiele pracy. Niemniej jednak nie o tym chciałem pisać. Ostatnio doszedłem do wniosku, że w pewnej kwestii popełniałem dość poważny błąd, a wywiad z biskupem Grzegorzem Rysiem i tygodniowa ewangelizacja na Woodstocku utwierdziła mnie w tym. Jako katolicki publicysta* często spotykałem się z, mniej lub bardziej racjonalnymi, atakami na Kościół. Niejednokrotnie toczyłem dyskusje na przeróżne tematy, zaczynając od rzeczy o charakterze transcendentalnym, takich jak dlaczego Bóg zezwala na zło, a kończąc na bardziej przyziemnych kwestiach, takich jak prowadzenie się niektórych księży. Stawiałem sobie za punkt honoru, by obronić Kościół, dowieść słuszności wyznawanego przez mnie światopoglądu. Ale kogo ja tak naprawdę broniłem? Kościoła? Boga? Czy może samego siebie, swojej dumy? Dzisiaj dochodzę do wniosku, że raczej to ostatnie. Nie chodzi tu o sytuacje, kiedy ktoś zadawał konkretne pytania, a ja udzielałem na nie odpowiedzi. Ot, taka wymiana zdań. Chodzi o sytuacje, w której wchodziłem w dyskusję z osobą, której absolutnie nie obchodzi, co ja myślę. Dyskusję, o której od początku wiedziałem, że prowadzi donikąd. Oczywiście cel był szczytny, obronić swoją wiarę. Ale pod tą przykrywką ukryty był prawdziwy powód. Zwrócić na siebie uwagę, w jakiś sposób się dowartościować. Był taki moment, że te dyskusje zacząłem traktować jako swego rodzaju intelektualny sport. Takie szachy. Zastanawiałem się jakich argumentów użyć, żeby mój przeciwnik nie mógł ich odwrócić przeciwko mnie, kiedy go podpuścić, żeby się odsłonił. No właśnie. Przeciwnik. To słowo klucz. Nie brat czy siostra, którzy się pogubili, ale wrogowie, których atak trzeba przynajmniej odeprzeć, a później w miarę możliwości przypuścić kontratak. Sprawiało mi to niesamowitą przyjemność, kiedy swoimi spokojnymi odpowiedziami wyprowadzałem "przeciwnika" z równowagi, a sam zachowywałem spokój. Ale czy to o to chodziło?
Swoje blogi traktowałem jako swego rodzaju ewangelizacje, choć nie dlatego zacząłem je pisać. Chcę dzielić się swoim doświadczeniem wiary i przy tym robić to, co lubię. Jednak w ostatnim tygodniu dotarło do mnie, że nawet jeśli byłbym nie wiadomo jak mądry i błyskotliwy oraz dysponował ogromną wiedzą teologiczną, to moje wszystkie atuty będą bez znaczenia, jeśli zapomnę dla kogo to robię i że osobą, z którą rozmawiam, do której chcę dotrzeć, to mój brat lub siostra, a nie wróg.
Oczywiście to trudne przeczekać, odpuścić, gdy ktoś atakuje coś co nam jest bliskie i efekcie też nas, ale wtedy nie ma innej możliwości niż schować swoje poczucie dumy głęboko do kieszeni.
Bóg nie potrzebuje adwokata, bo jest po prostu Bogiem. Kościół też go nie potrzebuje, bo choć składa się z samych grzeszników, jest święty, ponieważ został założony przez samego Jezusa Chrystusa. Moim zadaniem jest świadczenie o tym, co Bóg uczynił w moim życiu. A adwokata potrzebuję ja sam...
JJM
Przypisy:
* Tak, tak. Dopisz jeszcze wcześniej, że światowej sławy, najbardziej błyskotliwy itd. Jak zwykły, prawie nieznany bloger nazywa siebie publicystą to równie dobrze dzieciak z samorządu szkolnego może się nazywać działaczem politycznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz